„Wstaje od stołu, idzie do kuchni. Kiedy z powrotem wchodzi do pokoju, jej wzrok pada na lustro wiszące przy stole. Przez kilka minut próbuje zejść z drogi swojemu odbiciu, żeby usiąść przy odbitym w lustrze stole obok lustrzanego odbicia ojca i mojego. Przypomina rudzika dziobiącego własny wizerunek na szybie okiennej. Już nie wie, że kobieta z twarzą wykrzywioną bólem i strachem to ona sama”.
Matka leży na sofie, nie rusza się. Nad nią ojciec, z troską wpatrujący się w lekki uśmiech. Pytanie sprawdzające stan jej świadomości. Jeszcze wie kim jest. Jeszcze ma siłę, by wstać, radośnie machać rękami i tańczyć, jak dziecko, które dopiero odkrywa świat poprzez ruch. Wszystko jednak jest chwilowe i kończy się wraz z przebudzeniem. Dawne życie jest już tylko snem.
Postępująca choroba powoli, lecz mocno daje o sobie znać. Słowa gubią się lub tracą znaczenie, zostają bezradne gesty, które rodzina musi rozpoznawać, by nie uświadamiać chorej, że nadchodzi jej kres. Otoczona gronem najbliższych osób, wspierających ją we wszystkim, nie może przecież chorować. Nikt nie wie kiedy to się zaczęło. Czy pierwszym objawem było porzucenie coczwartkowego chóru, gdy przyszedł dzień, że straciła umiejętność czytania nut? Czy też kolejna fala płaczu, z błahego powodu, pierwsza rozpaczliwa próba zamaskowania tego, na co nagle brakło słów?
Smażenie jajecznicy, przecież to jej ulubiona potrawa. Jadała ją przez ostatnie kilkadziesiąt lat ich wspólnego życia. Nagłe zmiany w zachowaniu i przyzwyczajeniach, czy to też objaw choroby? Rodzeństwo z niepokojem spogląda na siedzącą pod drzewem matkę. Oddycha, powoli, ale jednak. To dobrze, żyje. Chociaż czy śmierć we śnie nie byłaby najłaskawszą formą, dla niej, jak i dla innych?
Ojciec przecież nie może tak funkcjonować, gdy jego żona, trzymając się krawędzi jego koszuli, idzie za nim krok w krok, tylko w nim odnajdując ostatnią kotwicę trzymającą ją w obecnym życiu. Żadna kotwica nie pomoże jednak, gdy statek zerwie się z łańcucha i zacznie niebezpiecznie dryfować na skały, zbaczając ze znanego sobie kursu. Trzeba przenieść rodziców na parter, żeby zapobiec nocnym wędrówkom matki, która nie pamięta już układu własnego domu, w którym spędziła życie.
Co zrobić, gdy ojciec musi iść do szpitala na operację? Przecież nikt nie zostanie sam z matką. Matka nie zostanie sama z nikim innym, jak tylko ze swoim mężem. Trzeba zrobić wszystko, bo razem z nim przyjęto do szpitala i ją. Przynajmniej chwilę sobie odpoczną, bo oboje będą mieć stałą opiekę.
Najlepiej dla niej i dla ojca byłoby przenieść ją do domu opieki. Jednak świadomość postępującej gwałtownie degradacji umysłu ukochanej kobiety to także świadomość tego, że raz opuściwszy swój dom, już do niego nie wróci.
„Pieśni bełkotu. Mamine godzinki”, Erwina Mortiera, to bardzo trudna w odbiorze i przenikająco smutna twórczość. Choć przyjmuje nieco formę powieści, zdecydowanie nią nie jest. Autor łączy w sobie elementy powieściowe z czymś na kształt pamiętnika, dzięki czemu otrzymujemy niezwykle poetycką całość. W tym zbiorze bardzo intymnych zapisków śledzimy niewielki fragment życia samego autora, a razem z nim jego rodziny, ze szczególnym uwzględnieniem matki.
To bowiem matka autora, kobieta fizycznie wciąż jeszcze w kwiecie wieku, jest główną, choć nieobecną bohaterką tej książki. Nieobecną z powodu postępującej choroby. Zdiagnozowany u niej Alzheimer stopniowo, w coraz szybszym tempie, wyniszcza tę niegdyś pełną życia kobietę, której nikt nie mógł przerwać w prowadzonej rozmowie. Dziś razem z autorem obserwujemy jej psychiczną degradację.
Kroki stawiane coraz ostrożniej, a mimo to i tak prowadzące do upadku; kolejna próba podjęcia rozmowy, grzęznąca już na początku, ponieważ doskonale znane słowa zaczynają zanikać w otchłani niepamięci szybciej, niż sformułowana zostanie myśl. Na tyle szybko, że jedynym ratunkiem pozostaje wzrok pełen rozpaczy, skierowany do męża, by ten przywrócił wskazywanemu przedmiotowi nazwę i znaczenie. Nagłe zapominanie tego, o czym rozmawiało się przed krótką chwilą; gubienie się w układzie własnego domu, w którym spędziło się wiele dekad. Aż w końcu powolne zapominanie imion najbliższych, choć jeszcze zna się ich twarze i rozpoznaje je, gdy przychodzą się przywitać. Do czasu. Dzień, w którym twarze synów i córek staną się maskami obcych ludzi, zamiast matczynej miłości budzącymi przerażenie, przychodzi szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał.
Erwin Mortier swoją opowieść snuje na dwa sposoby. Fragmenty bezpośrednio dotyczące codzienności, pielęgnowania chorej matki, pomocy pogrążającemu się w depresji ojcu i kolejnych rozmów z rodzeństwem, są oszczędne w słowa. Dokładnie tak, jak próba podjęcia kontaktu z chorą matką. Krótkie, urywane, wyciągając z otchłani pojedyncze fragmenty, by umieścić je w całości. Przeplatane są jednak z najbardziej intymnymi wspomnieniami autora. Sięga w nich do lepszych dni swojego życia, do czasów dzieciństwa, gdy wszystko było inne, czy chociażby kilka lat wstecz, gdy jego matka walczyła z inną chorobą, która wówczas wydawała się śmiertelnie niebezpieczna. Nawet mimo tego tamte chwile wydają mu się być lepszymi. Wtedy przynajmniej on miał matkę, a matka miała jego. Dziś ta relacja została postrzępiona, porozrywana i zdecydowanie jednostronna.
Lektura „Pieśni bełkotu” boli. Im starszych rodziców czy dziadków się posiada, im starszym jest się samemu, tym bardziej boli i przeraża. Mortier tematu demencji nie ubarwia i nie przerysowuje. Pisze o niej wprost, relacjonując kolejne historie wzięte z własnego życia. I to jest właśnie najstraszniejsze, że czytelnik nie może poznanych treści zaczepić gdzieś w świecie fikcji i tam zostawić. One przyczepiają się do świadomości, że taka choroba dopaść może każdego, nagle i powoli, ale bardzo skutecznie odrzeć z całego człowieczeństwa, jakie zdobyło się przez swoje życie. Odrzeć z prywatności, ze świadomości, zabierając każdą cząstkę nas, oddając w zamian przeżute resztki, które człowiekiem są już tylko z wyglądu.
Ból, który towarzyszy lekturze tej książki nie umniejsza faktu, że jest to naprawdę piękne i doskonałe warsztatowo dzieło. I bardzo ważne, uświadamia nas bowiem o wielu cennych rzeczach, o których na co dzień się nie myśli, często nie zdając sobie nawet z nich sprawy.
Metryczka wydawnicza:
Tytuł: Pieśni bełkotu. Mamine godzinki
Tytuł oryginału: Gestameld liedboek. Moedergetijden
Autor: Erwin Mortier
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2014
Rok wydania oryginału: 2011
Liczba stron: 186