„Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty”, Katarzyna Kobylarczyk – HISZPANIA, CZ. 2

przez Kulturalny Nihilista

„Idą główną ulicą, w ciężkich, haftowanych złotem sukniach za dwanaście tysięcy euro, z włosami nawiniętymi na uszy w idealnych spiralach. Niosą goździki, a z tłumu co chwila rozlega się okrzyk: „Guapa! Ślicznotko!”. Wraz z nimi postępują mężczyźni w złotych chustkach na głowach i szerokich spodniach, które przypominają spódnice. Kobiety idą, rozdając uśmiechy i całusy, w ciężkiej biżuterii i grubym makijażu, najwyraźniej uszeregowane według zasług i rangi, najpierw samotna najpiękniejsza, potem jej dwórki, wreszcie cała reszta: matki z wózkami, dzieci, nastolatki, seniorzy i seniorki, poprzedzielani orkiestrami bębnów, trąbek i puzonów. Wasz korespondent nie wie jeszcze wówczas, że ofrenda de flores, procesja z kwiatami dla patronki Walencji Matki Boskiej Opuszczonych, trwa dwadzieścia godzin i że idzie w niej sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Wydaje mu się, że można ich przeczekać, że przejdą i znikną. Ale coraz to nowe kobiety wyłaniają się zza zakrętu, uśmiechnięte i machające, i natychmiast zastępują te, które już zginęły w perspektywie alei. Wasz korespondent próbuje jeszcze iść pod prąd procesji, dojść do jakiegoś źródła, lecz widzi, że to również nie ma sensu. Zostaje mu tylko pójść z nimi wszystkimi, w obłędnej muzyce orkiestr, wśród huku petard. Idzie więc i dochodzi do placu przed katedrą. Pod rozpiętym między kamienicami baldachimem stoi tu czternastometrowy drewniany szkielet. Na nim, niczym na stromej stercie palet, tkwi czarnowłosa koronowana główka Matki Boskiej i figurka Dzieciątka. Po szkielecie, niczym cyrkowcy, uwijają się mężczyźni w błyszczących błękitnych kamizelkach. Łapią podrzucane w górę bukiety goździków, by utykać je w szparach między deskami. Teraz staje się jasne, że pochód, który płynie tu przez całe miasto, ma swój plan i narzucony z góry porządek – jest to porządek barw. Ktoś, kto panuje nad całym tym chaosem, ustalił, ile bukietów (czterdzieści tysięcy) i w jakich kolorach potrzeba, by utkać Matce Boskiej kwietny płaszcz, oraz w jakiej kolejności mają one trafić na plac przed katedrą, przyniesione przez wystrojone kobiety”.

Hiszpania się bawi. Bawi się niemal nieprzerwanie, celebrując najmniejsze nawet święta, rozciągając je w czasie i przestrzeni, rozszerzając najprostsze nawet imieniny świętego, gdzie indziej wspomnianego tylko podczas kazania, do rangi wielkiego misterium. Hiszpańska zabawa jest głośna. Musi być. Tak jak Wielki Piątek świętowany w aragońskiej Calandzie, miejscu urodzenia Luisa Buñuela, reżysera-surrealisty, autora słynnego „Psa andaluzyjskiego”. Słynny Aragończyk opowiadał o wielkanocnym hałasie, jaki dobiega z głównego placu miasta, a następnie z wszystkich jego ulic, w swojej autobiografii.

Na plaza mayor Calandy zbierają się ludzie. Mieszkańcy wszelkiej maści, niezależnie od wieku, niosą ze sobą różnej wielkości bębny pokryte skórą. Skórą poplamioną na rdzawy kolor, od cieknącej z palców krwi, wżerającej się w materiał podczas ogromnej kanonady dźwięków. Pozostaje czekać na wybicie południa, gdy następuje „romper la hora” – „złamanie godziny”. Gdy zegary wskazują godzinę dwunastą, miasto przeszywa ogłuszający wstrząs, najpierw nierówny, z czasem nabierający rytmu, zsynchronizowany z tysiącami bijących serc należących do tysiąca uderzających w bębny ludzi. Miasto trzęsie się od dźwięku bębnów, jakby miała rozstąpić się ziemia, tak jak przed dwoma tysiącami lat, gdy w chwili śmierci Jezusa zatrzęsła się ziemia w Jerozolimie. Tamborrada, bo tak nazywa się to święto, nieprzerwany, trwający wiele godzin łoskot, pierwszy raz udokumentowany został w 1836 roku, wykonaną wówczas ilustracją, choć tradycja bębnienia sięga początku XII wieku, gdy pasterze z góry Tolocha ostrzegali dolinę przed najeźdźcami.

Gdy w Calandzie wciąż niosą się dźwięki bębnów, w oddalonym o ponad 300 km na północny-zachód San Vincente de la Sonsierra słychać inne odgłosy. Podczas wielkopiątkowej procesji Grobu Pańskiego, w tym niewielkim miasteczku winnej prowincji La Rioja, praktykuje się, jedyną w Hiszpanii, pokutną chłostę. Z założonego w 1551 roku bractwa Cofradía de la Santa Vera Cruz ruszają biczownicy – disciplinantes. W przeważającej części mieszkańcy miasta, rzadziej ktoś przyjezdny. Młodzi chłopcy i młodzi mężczyźni, w szatach z wyciętym otworem na plecy, z workami na głowach, by ukryć swoją tożsamość. Jak zauważa Katarzyna Kobylarczyk, narzędzie chłosty do złudzenia przypomina zbyt długiego mopa (który to, jako przyrząd do czyszczenia podłogi, powstał właśnie w La Rioji). Czasem na trasie przemarszu mężczyznom towarzyszą kobiety – przebrane za Marie, w pokutnych łańcuchach i podobnie skrywające swoje oblicza za zasłoną. Wino i krew to dwie rzeczy, jakie nieodzownie łączą się z tym regionem.

Biczujący się mężczyźni mogą wzbudzać niepokój i poczucie lęku. Dotykają swoim poświęcenie istoty sacrum, wchodząc w ludzką duszę bardziej niż cokolwiek innego. Chyba, że mowa o szatańskim wietrze – el viento satanico, wiejącym najczęściej wczesną wiosną z północy. Szczególnie odczuwany w najdalej wysuniętym na wschód miejscu Hiszpanii – Cadaqués, w prowincji Girona. W mieście, w którym przez wiele lat przebywał najsłynniejszy surrealista świata – Salvador Dali. Wiatr, który regularnie nawiedza wschodnie wybrzeża, wywołuje kryzys egzystencjalny, smutek, ściska serce. Słynna tramontana, której nie cierpiała ukochana żona Salvadora, Gala.

Gdy już poczuje się szatański wiatr, oziębiający ciało i przede wszystkim duszę, najlepiej udać się gdzieś, żeby się rozgrzać. Najlepiej na południowy-zachód Hiszpanii, prosto do Walencji, gdzie 19 marca, ku czci św. Józefa, płoną setki falli – karykaturalnych figur z drewna, kartonu, styropianu i żywicy. Walencja wita przyjezdnych tłumem ludzi i stojącymi wszędzie maszkaronami z łatwopalnych materiałów. Zanim jednak nastąpi ostateczny akt spalenia, przez ulice miasta przetoczy się barwny korowód składający się z kobiet o przekroju wiekowym od dziewczynki do staruszki. Wszystkie ubrane w wytworne, kolorowe suknie, niosą bukiety kwiatów, które stać się mają kwietnym płaszczem Matki Boskiej Opuszczonych. Barwnemu pochodowi towarzyszą dźwięki najróżniejszych instrumentów oraz okrzyki wychwalające patronkę Walencji. Gdy pochód się skończy, pozostaje pooglądać porozstawiane wszędzie falle. W końcu z nich słynie to trzecie największe miasto Hiszpanii. W 2009 roku w Walencji istniało prawie 400 Casas Fallers – sąsiedzkich stowarzyszeń, które z pieniędzy uzbieranych w ciągu całego roku tworzą łatwopalne figury, które w ten jeden marcowy dzień zostają spalone.

Różnorodność stworzonych figur jest ogromna, a wielkie konstrukcje zajmują każdą wolną przestrzeń miasta. Marcowa Walencja pełna jest drewnianych zwierząt, takich jak byki, kameleony czy nietoperze, kartonowych polityków, styropianowych kobiet, rzucających na turystów jeszcze chłodne spojrzenia zza absurdalnie dużych piersi. Są postacie ze światowych mediów, ze świata kultury, a także zwykłe sytuacje z życia codziennego. Wszystko to w jednej chwili zapłonie, zniknie w huku odpalanych petard i w tumanach dymu, by oddać cześć świętemu Józefowi oraz dawnym walenckim stolarzom, którzy w wigilię tego świętego palili zniszczone przez zimę przedmioty, niepotrzebne sprzęty, trociny i małe szubieniczki, na których mocowano świece do oświetlenia ciemnych pomieszczeń podczas długich, zimowych wieczorów.

„Pył z landrynek” to wyjątkowa kulturowa uczta; podróż po dalekich krańcach Europy i odległych zwyczajach świątecznych, tak odmiennych od znanych w Polsce. Katarzyna Kobylarczyk przemierzyła całą Hiszpanię, wyszukując w każdej odwiedzonej prowincji miast, miasteczek i wsi, w których mogła zobaczyć wyjątkowe zabawy, magiczne fiesty i poznać iberyjski mistycyzm chrześcijański. Efektem tej podróży jest skromna, lecz szalenie interesująca książka.

Oprócz walenckiego Las Fallas, podczas którego płoną figury, których nie powstydziliby się hiszpańscy surrealiści, oprócz pokutnych marszy czy otępiającego, hipnotyzującego bębnienia, Kobylarczyk przedstawia wiele innych wydarzeń, czasem szokujących, a czasem zaskakująco znanych. Opowiada o tradycyjnej bitwie na cukierki, odbywającej się co roku w Vilanovie i la Geltrú, po której pozostaje na ubraniach, ulicach, placach i fasadach budynków słodki, lepiący, landrynkowy pył. Przedstawia tradycyjne przepędzanie młodych, bojowych byków przez ulicę miasta, z najsłynniejszą gonitwą byków w Pampelunie, w prowincji Nawarra, wraz z następującą później korridą, w której czasem zdarzy się, że zginie człowiek, za to zawsze giną byki. Informuje czytelników o tradycji przywodzącej na myśl kaszubskie tańce z feretronem, lecz w znacznie gorszej wersji – o sewillskiej procesji i dźwiganej podczas niej wielkiej platformie z Chrystusem tak ciężkim, że nieść go musi kilkudziesięciu mężczyzn.

Interesującym dodatkiem do książki jest niewielki słowniczek, objaśniający występujące w treści słowa. Niektóre z nich weszły do polszczyzny i pod własną nazwą znane są u nas, jak choćby słynne korridy, uczestniczący w nich toreadorzy czy występujące w barach tancerki flamenco. Żeby jednak nie psuć gorącego ducha Hiszpanii zbędnymi, a czasem trudnymi do skrótowego opisania tłumaczeniami, autorka zdecydowała się pozostawić wiele słów w oryginale, do samodzielnego wzbogacenia swojego słownika i wiedzy.

Po lekturze „Pyłu z landrynek” uświadomić sobie można jak wiele nieznanych tradycji i zwyczajów kryje się w tak popularnym turystycznie kraju. Chociaż, jak sama autorka przyznaje, często nie dało się zobaczyć wszystkiego, czy to ze względu na ogromną ilość zwiedzających, czy też z innego, bardziej prozaicznego powodu. Szacuje się, że liczba organizowanych w Hiszpanii fiest sięga trzynastu tysięcy. Uczestnictwo we wszystkich jest najzwyczajniej niemożliwe, nawet przy pomocy popychającej nas z północy tramontany.

Metryczka wydawnicza:

Tytuł: Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty
Autor: Katarzyna Kobylarczyk
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 159

0 komentarz
2

Podobne posty

Zostaw komentarz