„Þjóðvegur, islandzka trasa numer jeden, biegnąca wokół wyspy, jest jak krawędź ogromnego basenu, na której umieszczono mnóstwo atrakcji. Sprawia, że niewiele osób decyduje się na skok na głęboką i mętną wodę, zwaną „interiorem” albo „islandzką pustynią”. Według turystycznych statystyk jeszcze mniej zbacza w kierunku Fiordów Zachodnich, na które dojechać można drogami numer 60 i 68 lub dopłynąć promem ze Stykkishólmur. Jednak najrzadziej odwiedzanym przez zagranicznych gości obszarem jest ten mieszczący jeden z trzydziestu siedmiu krajowych rezerwatów przyrody – Hornstrandir. Najbardziej tajemnicze i najtrudniej dostępne miejsce na Islandii.
(…) Pierwsi osadnicy przybyli na Hornstrandir prawdopodobnie pomiędzy 900 a 950 rokiem, zagospodarowując niemal każdą zatokę. Dziś na te eyðibýli, opuszczone siedliska, wskazują wyłącznie niewielkie krzyżyki na szczegółowej mapie półwyspu. Na pewno wiadomo o ich mieszkańcach tylko tyle, że byli twardymi i pracowitymi ludźmi, umiejętnie potrafiącymi korzystać z darów surowej natury. Trwali przez pokolenia, aż do połowy XX wieku”.
Fiordy Zachodnie – jedno z najdzikszych i najmniej zaludnionych miejsc na Islandii. Wysunięty w ocean kawałek poszatkowanego lądu, z miasteczkami i wioskami, gdzie trudno się dostać nawet przy ładnej pogodzie. Jeszcze bardziej na północ znajduje się miejsce ostateczne, od reszty kraju oddzielone lodowcem Drangajökull i wrzosowiskami Skorarheiði. Półwysep Hornstrandir, zamieszkały przez arktyczne lisy i gigantyczne kolonie różnych ptaków. Ostatni człowiek, który mieszkał tutaj na stałe, opuścił półwysep w 1952 roku. Ostatnimi, niszczejącymi już reliktami ery człowieka na Hornstrandir są opuszczone latarnie morskie i stacja wielorybnicza, a także coś, czego nikt by się nie spodziewał – porzucona, znajdująca się na samym krańcu półwyspu, na górze Straumnes, baza armii. Amerykańskiej. Islandia własnej armii nie posiada. Jedynymi przybyszami, którzy docierają do jej brzegów w niezbyt pokojowych zamiar, są polarne niedźwiedzie, przypływające przypadkiem na oderwanej od grenlandzkich lodów krze.
Jednym z tych, którym przyszło żyć w tej odludnej części wyspy, którym los, przeznaczenie i honor nie pozwoliły opuścić rodzinnych stron, był Gísli Oktavíus Gíslason. Urodzony w 1907 roku w miejscowości Selárdal, pod koniec swojego trudnego życia stał się rozpoznawalny w całej Islandii. Tym, co go wyróżniało, to życie w kompletnej izolacji, niemalże na pustkowiu, w nieświadomości istnienia jakiejkolwiek techniki, poza radiem na baterie. Wieści o Gíslim, żyjącym bez bieżącej wody i prądu, obiegły kraj wigilię 1981 roku, gdy jedna z islandzkich stacji telewizyjnych nadała kolejny odcinek popularnego programu „Stiklur”. Autorzy tego wyjątkowego dokumentu, Ómar Ragnarsson, Páll Reynisson i Sverrir Bjarnason, zdecydowali się przybliżyć widzom postać tego pustelnika. Gísli szybko zyskał sławę, a z całego kraju zaczęły do niego napływać rzeczy, których mężczyzna nie potrzebował do życia a czasem i takie, które były dla niego zupełnie obce. Starzec zyskał sympatię ze względu na prostotę życia i zachowaną autentyczność. I za to, że przy złej pogodzie sypiał w szopie z jedenastoma posiadanymi owcami, żeby te się nie bały.
Nagłośniona historia Gíslego miała dwa różne oblicza. Dla jednych był obiektem żartów, dla całej reszty stał się jednak ikoną i symbolem islandzkiego życia, surowego, trudnego, z dala od ludzi, a często i cywilizacji. Już po swojej śmierci otarł się niemal o mistycyzm, gdy Ómar Ragnarsson wraz z reżyserem Þrösturem Leó Gunnarssonem zdecydowali się stworzyć sztukę teatralną, której premiera miała miejsce w kościele w Selárdal, obok cmentarza gdzie pustelnik został pochowany. Z przedstawieniem zjechali cały kraj, podążając drogami, których Gísli szczerze nienawidził.
Fiordy Zachodnie, oprócz wielkich osobistości, skrywają również wielkie zagrożenia. Przekonała się o tym miejscowość Flateyri, październikowej nocy 1995 roku, gdy kilka miesięcy po tragicznej w skutkach lawinie w Súðavíku, jeszcze większa tragedia rozegrała się tutaj. Historię tamtej nocy w rozmowie z Bereniką Lenard i Piotrem Mikołajczakiem przytacza Sóley Eiríksdóttir – obecnie trzydziestokilkuletnia kobieta, której praca licencjacka, napisana w 2010 roku, stała się ważnym dokumentem, instruującym ekipy ratunkowe co do działania w czasie przyszłych akcji.
15 października 1995 roku, Flateyri. Niewielkie miasteczko z domami usytuowanymi u zbocza stromej góry Eyrarfjall, gęsto przykrytej nawiewającym od kilkunastu godzin śniegiem. Jedenastoletnia wówczas Sóley spędza czas pod opieką siostry i jej kolegi, który przez śnieżycę nie może wrócić do domu. Do domu nie mogą także wrócić rodzice dziewczyn. Zasypane drogi są nieprzejezdne, a szalejąca burza i sztorm uniemożliwiają powrót innymi drogami. Przekleństwo natury dla jednych, błogosławieństwo dla innych. Czwarta w nocy, gdy dom zaczyna się trząść, by po chwili zniknąć w rozpędzonym tumanie śniegu. Pod jego zwałami znalazło się 29 domów. Sóley przeżyła dlatego, że zakryła ją betonowa ściana. Choć przez nią ratunek był utrudniony, a dziewczyna zostaje wyciągnięta dopiero po dziewięciu godzinach, gdy na miejscu od dawna pracują ekipy ratunkowe, a także rybacy z pobliskich statków, które dopłynęły już rano. Sóley miała szczęście. W przeciwieństwie do wielu innych osób.
W tragedii, która rozegrała się na Fiordach Zachodnich, największej tragedii w historii Islandii, zginęło 20 osób. Islandzkie media pokazują zdjęcia zmarłych. Szczęściem wielu ludzi nie było tej nocy w swoich domach. Trudne warunki pogodowe zablokowały ich w różnych częściach kraju. Najstarszą ofiarą lawiny był 72-letni Gunnlaugur P. Kristjánsson, emerytowany marynarz i założyciel przedsiębiorstwa Hjálmur. Najmłodszą – Rebekka Rut Haraldsdóttir. Zaledwie roczną dziewczynkę znaleziono około dwustu metrów od jej domu, na głębokości czterech metrów, po 36 godzinach poszukiwań. Tej nocy zginęło jeszcze jej rodzeństwo – 3-letnia siostra i 4-letni brat, a także oboje rodziców.
Zejście lawiny sprowokowało wiele zmian. Przede wszystkim zweryfikowano sposób ratowania ludzi i ich poszukiwań. Podczas tej pechowej nocy szukano osób według schematu poszczególnych domów, zaczynając od sypialni. Nikt jednak nie wiedział kto w momencie ścięcia domu przez śnieg znajdował się właśnie w niej, ani ile osób w ogóle było w domu, dlatego też poszukiwania przeciągały się o kolejne godziny, aż osiągnięto punkt krytyczny, gdy znalezienie żywego człowieka było już prawie niemożliwe. Tragedii tej można było jednak uniknąć. Władza dopiero po czasie postanowiła zbudować wał obronny, żeby w przypadku zejścia kolejnej lawiny, miasto zostało uratowane. Zagrożonych ludzkich siedzib jest jednak znacznie więcej.
Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak stworzyli coś wspaniałego. W swojej drugiej książce „Zostanie tylko wiatr” skupili się na północno-zachodniej Islandii, miejscu najmniej znanym, gdzie nie docierają nawet sami mieszkańcy wyspy. Odbyli podróż po wielu miastach, miasteczkach i wsiach, podziwiając fiordy, szukając śladów człowieka tam, gdzie dziś trudno uwierzyć, że ten się kiedykolwiek pojawił, jak choćby w amerykańskiej bazie wojskowej, dziś straszącej betonowo-żelaznymi szkieletami. Z tej podróży przywożą czytelnikowi znakomity reportaż, pokazując jak naprawdę wygląda życie na Islandii, jakie są problemy Islandczyków, co ich smuci, co cieszy, co gnębi i co denerwuje.
Autorzy zagłębiają się nie tylko w wyspiarską naturę, podziwiając jej barwy i nieprzewidywalność. Wchodzą też w człowieka, szukając zarówno zwykłych ludzi, prowadząc z nimi krótsze i dłuższe rozmowy, wyciągając coraz więcej ciekawych informacji, jak i islandzkich osobistości, jak pustelnik Gísli czy najsłynniejszy komunista kraju, nazywany Olím Komuchem. Przy okazji dowiadują się jak to się stało, że wiatr historii przywiał ten ustrój na kraniec Europy i dlaczego nie powinny nikogo dziwić obrazy przedstawiające Lenina i Stalina, zawieszone w jednej z najbardziej oddalonych na północny-zachód latarni morskich.
Na uwagę zasługuje także krótki tekst kończący „Zostanie tylko wiatr”, a poświęcony wydarzeniu, które miało miejsce 27 sierpnia 1925 roku – święceniom kapłańskim pierwszego grenlandzkiego pastora, który przybył do brzegów Islandii w towarzystwie ogromnej grupy swoich Grenlandczyków. Wydarzenie to było o tyle ważne, że było jednym z pierwszych, kiedy Europejczycy mogli bliżej skonfrontować się z „dzikimi” ludźmi z odległej wyspy. Jak zauważają jednak autorzy, od tamtego czasu niewiele się zmieniło, a grenlandzcy aktywiści bezskutecznie próbują zainteresować Islandię swoim krajem i wyprosić nieco większą pomoc.
Metryczka wydawnicza:
Tytuł: Zostanie tylko wiatr. Fiordy zachodniej Islandii
Autor: Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 261