„Zostanie tylko wiatr. Fiordy zachodniej Islandii”, Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak – ISLANDIA, CZ. 3

przez Kulturalny Nihilista

„Þjóðvegur, islandzka trasa numer jeden, biegnąca wokół wyspy, jest jak krawędź ogromnego basenu, na której umieszczono mnóstwo atrakcji. Sprawia, że niewiele osób decyduje się na skok na głęboką i mętną wodę, zwaną „interiorem” albo „islandzką pustynią”. Według turystycznych statystyk jeszcze mniej zbacza w kierunku Fiordów Zachodnich, na które dojechać można drogami numer 60 i 68 lub dopłynąć promem ze Stykkishólmur. Jednak najrzadziej odwiedzanym przez zagranicznych gości obszarem jest ten mieszczący jeden z trzydziestu siedmiu krajowych rezerwatów przyrody – Hornstrandir. Najbardziej tajemnicze i najtrudniej dostępne miejsce na Islandii.
(…) Pierwsi osadnicy przybyli na Hornstrandir prawdopodobnie pomiędzy 900 a 950 rokiem, zagospodarowując niemal każdą zatokę. Dziś na te eyðibýli, opuszczone siedliska, wskazują wyłącznie niewielkie krzyżyki na szczegółowej mapie półwyspu. Na pewno wiadomo o ich mieszkańcach tylko tyle, że byli twardymi i pracowitymi ludźmi, umiejętnie potrafiącymi korzystać z darów surowej natury. Trwali przez pokolenia, aż do połowy XX wieku”.

Fiordy Zachodnie – jedno z najdzikszych i najmniej zaludnionych miejsc na Islandii. Wysunięty w ocean kawałek poszatkowanego lądu, z miasteczkami i wioskami, gdzie trudno się dostać nawet przy ładnej pogodzie. Jeszcze bardziej na północ znajduje się miejsce ostateczne, od reszty kraju oddzielone lodowcem Drangajökull i wrzosowiskami Skorarheiði. Półwysep Hornstrandir, zamieszkały przez arktyczne lisy i gigantyczne kolonie różnych ptaków. Ostatni człowiek, który mieszkał tutaj na stałe, opuścił półwysep w 1952 roku. Ostatnimi, niszczejącymi już reliktami ery człowieka na Hornstrandir są opuszczone latarnie morskie i stacja wielorybnicza, a także coś, czego nikt by się nie spodziewał – porzucona, znajdująca się na samym krańcu półwyspu, na górze Straumnes, baza armii. Amerykańskiej. Islandia własnej armii nie posiada. Jedynymi przybyszami, którzy docierają do jej brzegów w niezbyt pokojowych zamiar, są polarne niedźwiedzie, przypływające przypadkiem na oderwanej od grenlandzkich lodów krze.

Jednym z tych, którym przyszło żyć w tej odludnej części wyspy, którym los, przeznaczenie i honor nie pozwoliły opuścić rodzinnych stron, był Gísli Oktavíus Gíslason. Urodzony w 1907 roku w miejscowości Selárdal, pod koniec swojego trudnego życia stał się rozpoznawalny w całej Islandii. Tym, co go wyróżniało, to życie w kompletnej izolacji, niemalże na pustkowiu, w nieświadomości istnienia jakiejkolwiek techniki, poza radiem na baterie. Wieści o Gíslim, żyjącym bez bieżącej wody i prądu, obiegły kraj wigilię 1981 roku, gdy jedna z islandzkich stacji telewizyjnych nadała kolejny odcinek popularnego programu „Stiklur”. Autorzy tego wyjątkowego dokumentu, Ómar Ragnarsson, Páll Reynisson i Sverrir Bjarnason, zdecydowali się przybliżyć widzom postać tego pustelnika. Gísli szybko zyskał sławę, a z całego kraju zaczęły do niego napływać rzeczy, których mężczyzna nie potrzebował do życia a czasem i takie, które były dla niego zupełnie obce. Starzec zyskał sympatię ze względu na prostotę życia i zachowaną autentyczność. I za to, że przy złej pogodzie sypiał w szopie z jedenastoma posiadanymi owcami, żeby te się nie bały.

Nagłośniona historia Gíslego miała dwa różne oblicza. Dla jednych był obiektem żartów, dla całej reszty stał się jednak ikoną i symbolem islandzkiego życia, surowego, trudnego, z dala od ludzi, a często i cywilizacji. Już po swojej śmierci otarł się niemal o mistycyzm, gdy Ómar Ragnarsson wraz z reżyserem Þrösturem Leó Gunnarssonem zdecydowali się stworzyć sztukę teatralną, której premiera miała miejsce w kościele w Selárdal, obok cmentarza gdzie pustelnik został pochowany. Z przedstawieniem zjechali cały kraj, podążając drogami, których Gísli szczerze nienawidził.

Fiordy Zachodnie, oprócz wielkich osobistości, skrywają również wielkie zagrożenia. Przekonała się o tym miejscowość Flateyri, październikowej nocy 1995 roku, gdy kilka miesięcy po tragicznej w skutkach lawinie w Súðavíku, jeszcze większa tragedia rozegrała się tutaj. Historię tamtej nocy w rozmowie z Bereniką Lenard i Piotrem Mikołajczakiem przytacza Sóley Eiríksdóttir – obecnie trzydziestokilkuletnia kobieta, której praca licencjacka, napisana w 2010 roku, stała się ważnym dokumentem, instruującym ekipy ratunkowe co do działania w czasie przyszłych akcji.

15 października 1995 roku, Flateyri. Niewielkie miasteczko z domami usytuowanymi u zbocza stromej góry Eyrarfjall, gęsto przykrytej nawiewającym od kilkunastu godzin śniegiem. Jedenastoletnia wówczas Sóley spędza czas pod opieką siostry i jej kolegi, który przez śnieżycę nie może wrócić do domu. Do domu nie mogą także wrócić rodzice dziewczyn. Zasypane drogi są nieprzejezdne, a szalejąca burza i sztorm uniemożliwiają powrót innymi drogami. Przekleństwo natury dla jednych, błogosławieństwo dla innych. Czwarta w nocy, gdy dom zaczyna się trząść, by po chwili zniknąć w rozpędzonym tumanie śniegu. Pod jego zwałami znalazło się 29 domów. Sóley przeżyła dlatego, że zakryła ją betonowa ściana. Choć przez nią ratunek był utrudniony, a dziewczyna zostaje wyciągnięta dopiero po dziewięciu godzinach, gdy na miejscu od dawna pracują ekipy ratunkowe, a także rybacy z pobliskich statków, które dopłynęły już rano. Sóley miała szczęście. W przeciwieństwie do wielu innych osób.

W tragedii, która rozegrała się na Fiordach Zachodnich, największej tragedii w historii Islandii, zginęło 20 osób. Islandzkie media pokazują zdjęcia zmarłych. Szczęściem wielu ludzi nie było tej nocy w swoich domach. Trudne warunki pogodowe zablokowały ich w różnych częściach kraju. Najstarszą ofiarą lawiny był 72-letni Gunnlaugur P. Kristjánsson, emerytowany marynarz i założyciel przedsiębiorstwa Hjálmur. Najmłodszą – Rebekka Rut Haraldsdóttir. Zaledwie roczną dziewczynkę znaleziono około dwustu metrów od jej domu, na głębokości czterech metrów, po 36 godzinach poszukiwań. Tej nocy zginęło jeszcze jej rodzeństwo – 3-letnia siostra i 4-letni brat, a także oboje rodziców.

Zejście lawiny sprowokowało wiele zmian. Przede wszystkim zweryfikowano sposób ratowania ludzi i ich poszukiwań. Podczas tej pechowej nocy szukano osób według schematu poszczególnych domów, zaczynając od sypialni. Nikt jednak nie wiedział kto w momencie ścięcia domu przez śnieg znajdował się właśnie w niej, ani ile osób w ogóle było w domu, dlatego też poszukiwania przeciągały się o kolejne godziny, aż osiągnięto punkt krytyczny, gdy znalezienie żywego człowieka było już prawie niemożliwe. Tragedii tej można było jednak uniknąć. Władza dopiero po czasie postanowiła zbudować wał obronny, żeby w przypadku zejścia kolejnej lawiny, miasto zostało uratowane. Zagrożonych ludzkich siedzib jest jednak znacznie więcej.

Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak stworzyli coś wspaniałego. W swojej drugiej książce „Zostanie tylko wiatr” skupili się na północno-zachodniej Islandii, miejscu najmniej znanym, gdzie nie docierają nawet sami mieszkańcy wyspy. Odbyli podróż po wielu miastach, miasteczkach i wsiach, podziwiając fiordy, szukając śladów człowieka tam, gdzie dziś trudno uwierzyć, że ten się kiedykolwiek pojawił, jak choćby w amerykańskiej bazie wojskowej, dziś straszącej betonowo-żelaznymi szkieletami. Z tej podróży przywożą czytelnikowi znakomity reportaż, pokazując jak naprawdę wygląda życie na Islandii, jakie są problemy Islandczyków, co ich smuci, co cieszy, co gnębi i co denerwuje.

Autorzy zagłębiają się nie tylko w wyspiarską naturę, podziwiając jej barwy i nieprzewidywalność. Wchodzą też w człowieka, szukając zarówno zwykłych ludzi, prowadząc z nimi krótsze i dłuższe rozmowy, wyciągając coraz więcej ciekawych informacji, jak i islandzkich osobistości, jak pustelnik Gísli czy najsłynniejszy komunista kraju, nazywany Olím Komuchem. Przy okazji dowiadują się jak to się stało, że wiatr historii przywiał ten ustrój na kraniec Europy i dlaczego nie powinny nikogo dziwić obrazy przedstawiające Lenina i Stalina, zawieszone w jednej z najbardziej oddalonych na północny-zachód latarni morskich.

Na uwagę zasługuje także krótki tekst kończący „Zostanie tylko wiatr”, a poświęcony wydarzeniu, które miało miejsce 27 sierpnia 1925 roku – święceniom kapłańskim pierwszego grenlandzkiego pastora, który przybył do brzegów Islandii w towarzystwie ogromnej grupy swoich Grenlandczyków. Wydarzenie to było o tyle ważne, że było jednym z pierwszych, kiedy Europejczycy mogli bliżej skonfrontować się z „dzikimi” ludźmi z odległej wyspy. Jak zauważają jednak autorzy, od tamtego czasu niewiele się zmieniło, a grenlandzcy aktywiści bezskutecznie próbują zainteresować Islandię swoim krajem i wyprosić nieco większą pomoc.

Metryczka wydawnicza:

Tytuł: Zostanie tylko wiatr. Fiordy zachodniej Islandii
Autor: Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2019
Liczba stron: 261

0 komentarz
1

Podobne posty

Zostaw komentarz