„Wojna i terpentyna”, Stefan Hertmans – BELGIA, CZ. 13

przez Kulturalny Nihilista

„Siedemdziesięciolatek pisze:

Kiedy ona, moja śliczna matka, tak mnie przytuliła do piersi, przepełniło mnie wielkie uczucie, a moje serce zaczęło bić jak szalone; ogromnie tęskniłem do ojca, widziałem krew na czole mamy, wytarłem ją i musiałem się rozpłakać; nic nie robi większego wrażenia na chłopcu niż widok jego silnej matki nagle tak dziewczęcej i zranionej. Moja matka zaśmiała się ,mówiąc: „Jesteś równie wrażliwy jak ojciec, to tylko draśnięcie, głuptasie”, przesunęła ręką po moich zmoczonych deszczem włosach. A teraz, kiedy to piszę, znowu płaczę, myśląc o swojej matce w nocnych niebieskich błyskawicach, w którym to miejscu przez chwilę stała przede mną nieruchomo jak na starym pięknym portrecie.

I ja sam, kiedy to czytam, przypominam sobie znienacka, że mi powiedział:
– Wiele razy próbowałem namalować moją matkę z pamięci i nigdy mi się nie udało, nie potrafiłem dość celnie oddać jej wyrazu, ostatnim razem połamałem obraz na kawałki, a płótno wrzuciłem do kozy.
Natomiast Madonnę na krześle Rafaela malował co najmniej pięć razy, a spojrzenie dziecka szukającego schronienia w ramionach matki stawało się za każdym razem coraz bardziej senne.”

Życie Urbaina Martiena opiera się na jednej największej świętości. Są nią częste wizyty w kolejnych kościołach, gdzie jego ojciec, biedny Franciscus, malarz-kopista wielkiego talentu, wykonuje powierzone mu zlecenia. Renowacja starych fresków, malunki na zmurszałych ze starości deskach czy poczerniałe od palonych świec obrazy flamandzkich mistrzów – wszystko to staje się codziennością ojca i syna.

Dzieciństwo Martiena, przypadające na przełom XIX i XX wieku, czasy spokojne i dobre, już zawsze będzie miało dla niego wielkie znaczenie. Widziane od dołu nogawki ojca i znoszone buty, gdy malarz znów sięga sufitu, stojąc na wysokich rusztowaniach, to doświadczenie niemal mistyczne. Tak jak mistyczna była miłość jego ojca, dyskretnie docenianego artysty, i jego matki, Céline Andries, dziewczyny ze sfer poza zasięgiem prostego człowieka. Miłość, która zaistniała tylko dlatego, że wytworna, młoda kobieta, o twarzy pełnej pięknego smutku i wytwornej elegancji, doceniała kunszt i talent zubożałego mężczyzny.

Dzięki tym dwojgu ludzi, dom rodzinny Urbaina pełen był przenikającego przez wszystko ciepła. Nawet wówczas, gdy Franciscus dostaje pracę w Anglii i decyduje się wyjechać do Liverpoolu, zostawiając piątkę dzieci i ukochaną żonę pod opieką najstarszego syna. Ubrain wie, że jego ojciec wyjechał, by zarobić nieco więcej pieniędzy na godne życie. To jednak wkrótce ma odejść w niepamięć. Pierwszy raz wówczas, gdy po rocznej pracy malarz wraca do Belgii, schorowany i stary, choć wcale nie ma za sobą wielu lat życia.

Czas nieobecności ojca Urbain wykorzystuje na naukę rysunku. Nie robi tego jednak z taką gracją i niepowtarzalnym talentem jak jego kolega, przez co wstydzi się swoich pierwszych prac. Po nagłej śmierci Franciscusa decyduje się porzucić tymczasowo swoje marzenia, by zdobyć pewny zawód. Dołącza więc do szkoły wojskowej. Czasy w końcu są dobre i spokojne, więc zawodowy żołnierz to dobra profesja. Europa nie wie jednak jeszcze, że powoli nadciąga przerażające lato 1914 roku, gdy stare fundamenty kontynentu rozpadną się w proch.

Wraz z wybuchem wojny Ubrain wcielony zostaje do wojska. Przed tragicznym losem setek jego kolegów ratują go tylko ciężkie walki toczące się na rozległych zachodnich krańcach frontu. Raz za razem ciężko ranny, ewakuowany do kolejnych szpitali i na rekonwalescencję, unika następnych niemieckich pocisków, tym razem wycelowanych bardziej trafnie. Jednak jako dowódca oddziału, jeden z niewielu profesjonalnie przeszkolonych ludzi, najbardziej potrzebny jest tam, pośród belgijskich bagien, przez które musi się przeczołgać, by ostrzec odległe jednostki przed ukrytymi w okolicy wrogami. Bagna wciągają, mrożą mokre od wody ubrania, gniją razem z poległymi w nich żołnierzami.

Ktoś nad Urbainem Martienem mimo wszystko czuwa. Młody żołnierz nie wie czy jest to jego zmarły ojciec, cierpiąca ze zmartwienia matka czy jeden ze świętych, z malowanych przez Franciscusa obrazów. Czy też może naga dziewczyna, którą zobaczył niedługo przed wybuchem wojny, gdy daleko od brzegu pobliskiego jeziorka zobaczył najpierw jej ubranie, w maryjnych kolorach, a później ją, tak nierzeczywistą, jakby była boskim objawieniem.

Ktokolwiek nad nim czuwał, wystawił za opiekę nad sierżantem Martienem wysoką cenę, którą młodemu mężczyźnie przyjdzie zapłacić już po wojnie, po powrocie do rodzinnego domu. Ceną tą będzie pierwsza, olbrzymia i jedyna miłość, pod postacią Marii Emelii, córki zamieszkałego po sąsiedzku handlarza zbożem. Okrutny los, który darował mu życie w czasie wojny, przypomni o sobie w nie mniej trudnych czasach powojennych. Tajemnice te ujrzą światło dzienne dopiero po wielu dekadach, gdy stary, chorujący na artretyzm Urbain zdecyduje się opisać część swojego życia w zeszytach, by przekazać je kiedyś wnukowi.

„Wojna i terpentyna”, Stefana Hertmansa, to wyjątkowa i piękna powieść. A wyjątkowa jest na kilka sposobów. Przede wszystkim książka ta ma dwóch autorów, a najważniejszym wcale nie jest Stefan Hertmans. Znaczna część jej objętości to spisane przez dziadka autora, a zarazem głównego bohatera powieści, Urbaina Martiena, wspomnienia z czasów swojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Opisywane już po latach, gdy był starszym człowiekiem, są przepięknym przykładem pamiętnikarstwa i wielce udanej retrospekcji. Wydarzenia i postacie opisywane przez Urbaina są wciąż żywe, zupełnie tak, jakby wcale nie miały miejsca ponad 100 lat temu. Niemal poczuć można zapach farb i starych kościelnych murów, które towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo; poczuć można smród gnijących ciał belgijskich żołnierzy, którzy po raz kolejny wpadli w niemiecką zasadzkę, gdy oddział Martiena walczył na zachodnim froncie I wojny światowej.

Wspomnienia z czasów wojny są o tyle straszliwsze, gdy dowiadujemy się w jakich miejscach i bitwach brał udział sierżant Martien. Zasadzka w lesie Schiplacken, która zdziesiątkowała belgijskie wojsko, czy bitwa nad rzeką Izerą, znana dzisiaj jako I bitwa pod Ypres. Wojna przepełniona takim okrucieństwem, prowadzona na tak wielką skalę, tak długotrwała i wyniszczająca, była pierwszą tego typu. Mimo tego Martien potrafił po latach wyjątkowo pięknym, plastycznym i poetyckim językiem pisać nawet o brudzie okopów, lejącej się krwi i moczu, o padających na płasko kolegach, którzy chcieli po wielu dniach czołgania się podbiec kawałek, by nie tracić czasu. I tracili go całkowicie.

Stefan Hermans uzupełnia opowieści dziadka o swoje własne, ze starszym mężczyzną związane. Rozmawia o dziadku ze swoim ojcem, wyciąga z pamięci wspomnienia ze swojego dzieciństwa, analizuje dziadkowe zapiski i wyrusza w kolejne miejsca na mapie Belgii, czy samemu stanąć tam, gdzie kiedyś stał jego dziadek. Gdzie walczył, gdzie umierał, niewidzialną siłą podtrzymywany przy życiu. Gdzie płodził dzieci, kochając co prawda swoją żonę, lecz miłością wtórną, bo tę pierwszą, największą, oddał ślicznej Marii Emelii, przypominającej jego matkę.

Te dwie osobiste relacje, historie oddzielone od siebie o wiele dekad, z dwóch zupełnie odmiennych światów i rzeczywistości, chociaż oplecione wokół jednego pnia, tworzą wspaniałą całość. W „Wojnie i terpentynie” znajdziemy właśnie to, co zdradza nam tytuł. Wciągające frontowe historie, fakty z wojny w Polsce mimo wszystko słabo znanej, a która dla Belgów jest tym samym, czym dla Polaków II wojna światowa. Do tego mnóstwo flamandzkiego malarstwa, pełnego szczegółów i zachwycającego dzisiaj cały świat. Oraz piękne miłosne historie, dziś coraz rzadziej spotykane.

Metryczka wydawnicza:

Tytuł: Wojna i terpentyna
Tytuł oryginału: Oorlog en terpentijn
Autor: Stefan Hertmans
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2015
Rok wydania oryginału: 2013
Liczba stron: 411

0 komentarz
2

Podobne posty

Zostaw komentarz