„- Ten obraz nie przedstawia sobą dużej wartości artystycznej, ale dla mnie posiada ogromną wartość sentymentalną. Przywołuje epokę, którą nie zdążyłem się nacieszyć, nasze życie w Maroku, przed rozstaniem moich rodziców. Byłem małym chłopcem, miałem sześć albo siedem lat… Pamiętam, jak ukazywał się wielki księżyc w święto Achoura i moja mama z ciotkami stroiły się niczym księżniczki i wychodziło na bielony wapnem taras. Miały ze sobą misy z żarem, w których paliły kadzidło i wrzucały do niego amulety, i monotonnym głosem, wpatrzone w księżyc, kreśląc dłońmi arabeski wokół mis, śpiewały magiczne strofy Qbul…
– Strofy czego?
– Qbul… To jest… jak by ci to wyjaśnić… To taki rytuał uwodzenia, ale tylko dla mężatek, pomaga uwieść mężów, na zawsze ich zaczarować. Gdy matka kończyła rubi, napisany przez nią poemat pełen pokus, w stronę męża wyruszały dżiny… Tak przynajmniej wierzyła…
– Dżiny?
– Duchy. Dżiny to duchy. Niestety, dżiny okazały się mało skuteczne, bo ojciec niebawem zostawił mamę. Dlatego ten obraz to zarazem radosne i smutne wspomnienia. Uwielbiałem dzień Achoura, święto dzieci. Dostawaliśmy słodycze. W Maroku Achoura to taki dzień dziecka, maluchy dostają cukierki, czekoladki, urządza się zabawy i konkursy. Mama i ciotki rozpieszczały mnie jak królewicza… Byłem w domy jedynym chłopcem… To cudowne czasy… Rozpieszczały mnie, niczego nie zabraniały, pozwalały mi uczestniczyć w przygotowaniach do rytualnych obrzędów. Doskonale pamiętam zapach bkhour, której używały – tym razem Isaac nie musiał pytać, Yamal sam pospieszył z wyjaśnieniem. – Bkhour to mieszanka kadzideł. Składa się między innymi z dwóch niezwykle mocnych i skutecznych woni: jawi i fasukh, obu używa się do odprawiania czarów. Teraz właśnie palę jawi, trudno znaleźć ten gatunek, sprowadzam go bezpośrednio z Tangeru. Moja mama pochodziła z Libanu, czytała dużo sufickiej poezji i mocno wierzyła w czary i w 'al-Isti’dad…
– Istidad?
– To pojęcie trudne do wyjaśnienia. Chodzi o skłonność, podatność, zdolność każdej osoby do odzwierciedlania niezmiennej, trwałej istoty Allaha. Dlatego istnieje Pragnienie. Nikt nie otrzyma niczego w życiu, jeśli nie określi swojego Pragnienia. Ale większość mężczyzn i kobiet nie wie, czego chce, dlatego niczego nie otrzymuje, gubi się w fałszywych pragnieniach. Wydaje im się, że pragną samochodu, domu, sławy, miłości od wybranej kobiety, ale to nie są ich prawdziwe pragnienia. Na przykład niektórzy mężczyźni pragną tej a nie innej kobiety tylko dlatego, że pożądają jej inni mężczyźni, nie zaś dlatego, że tę właśnie sami kiedyś pokochali. I dokonują mylnego wyboru, wybierają kobietę, która do nich nie pasuje. To zdarza się również na Zachodzie, wielu myli się, sądząc, że pragnie tego, co wtłaczają im do głowy reklamy. Ale wewnętrzne pragnienie jest o wiele głębsze, każdy z nas ma takie jedno w życiu. I powinniśmy jak najwcześniej je odkryć i skoncentrować się na jego zaspokojeniu”.
Madryt, miasto określane jako „legowisko skorpionów”, groźne, pełne najróżniejszych niebezpieczeństw i przyszłości unurzanej w niepewnych, szarych barwach. Jednocześnie miasto kosmopolityczne, otwarte i przyjazne, gotowe przyjąć wszystkich, bez wyjątku. Lecz czy takim tyglu łączącym różne kultury, wyznania, przekonania, zasady, pragnienia i oczekiwania, da się żyć? Madryt – miasto kosmopolityczne, ale i kosmofobiczne.
Lavapiés jest jedną z tych dzielnic Madrytu, która łączy w sobie wszystko. Obok starych hiszpańskich tawern, wciśniętych w średniowieczne mury budynków, znaleźć można arabskie, afrykańskie i indyjskie restauracje. Obok starych Hiszpanów – młodzi Afrykanie sprzedający tradycyjne wyroby drewniane z ich ojczyzn, Arabowie oferujący kadzidła i różne magiczne precjoza, a także dziesiątki drobniejszych handlarzy, sprzedających niekoniecznie legalne wyroby za odpowiednio niewygórowaną kwotę.
W Lavapiés mieszka m.in. Claudia. Pracuje w opiece społecznej i kieruje świetlicą, do której uczęszczają dzieci, których rodzice nie mają wystarczająco dużo czasu, by się nimi zająć. Claudia doskonale widzi jakiego pochodzenia jest przeważająca część tych dzieci. Ciemnoskórzy chłopcy i śniade dziewczynki o nieeuropejskich imionach. Białoskóre dzieci to rzadkość. Rdzennie hiszpańscy rodzice mają pracę, która pozwala im zająć się własnymi pociechami, a jeśli czasu im brakuje, to stać ich na dobre przedszkole. Marokańczycy, Libańczycy, Senegalczycy, Kolumbijki i Ekwadorki nie mogą liczyć na taką samą pracę. Zarabiają niewiele, pracując często w kilku różnych miejscach, przez co ich dziećmi musi zająć się właśnie Claudia. W pracy pomaga jej Keti, starsza od niej i tęższa kobieta, przygotowująca maluchom podwieczorek. A także Anton, nieco ponad dwudziestoletni mężczyzna, zakochany w Claudii, którą nazywa Czarodziejką, ze względu na podejście do dzieci, piękną buzię i łagodne usposobienie.
Claudia staje się całym życiem Antona, chociaż nie ma odwagi jej tego powiedzieć. Być może dlatego, że nie wierzy w swoją urodę, która tak przyciąga kobiety i dziewczęta, a być może dlatego, że raz już został porzucony. Jego Narzeczona wyszła z domu po papierosy i nigdy już nie wróciła. Swoje smutki Anton topi więc w objęciach Sonii, pieszczotliwie nazywanej Zołzą, lub Mamy do której przychodzi tylko wtedy, gdy jej mały synek już śpi. Sonia nie jest wyjątkową pięknością, za to przyciąga uwagę swoimi nogami. Nie ma też wystarczająco dużo pieniędzy – praca teleoperatorki jest bardzo stresująca, a wypłata ledwie wystarcza na podstawowe życie. W weekendy pracuje więc w Płonącej Tawernie, barze prowadzonym przez Yamala Benaniego.
Yamal do Madrytu przybył z Paryża, gdzie ukończył studia. Jest aspirującym malarzem, fascynującym się powtórzeniami. Od jakiegoś czasu prowadzi bar, który jest jednym z najbardziej kosmopolitycznych miejsc w okolicy. Przychodzą tutaj wszyscy, niezależnie od branży, zamożności czy koloru skóry. To w Płonącej Tawernie nawiązują się romanse, które nigdy nie miały prawa zaistnieć, takie jak krótki i dosyć platoniczny związek Poppy i Félixa. Związek, o którym dowiedziały się matka i siostra Poppy, tylko dlatego, że Félix był żonaty i uczciwość wzięła nad nim górę, przyznając się do romansu. Młodziutka Poppy, by uniknąć jednego skandalu, wpakowała się w drugi. Wyznała wówczas, że jest w związku z Leonor Mayo. Obrazy wiszące na ścianach baru Yamala, jego własnego autorstwa, wielokrotnie widywało piękną Leonor, dawniej wschodzącą gwiazdę kina, z czasem znaną bardziej z towarzyskich wydarzeń i małżeństwa z reżyserem filmowym, Héctorem, a przedtem z licznych spotkać z Cristiną i Monicą.
Cristina i Monica, jedna z bardziej wyrazistych i dumnych homoseksualnych par w książce. Jedna z wielu, jak przystało na nowoczesne, wyzwolone miasto. Monica znana jest z tego, że to jej Pedro Almodóvar zaproponował rolę Bom w swoim pierwszym filmie, który w poreżimowej Hiszpanii miał stać się manifestem nowego pokolenia – „Pepi, Luci, Bom i inne dziewczyny z sąsiedztwa”. Staje się przedstawicielką tej grupy, którym powiodło się znośnie, choć niewiele zabrakło, żeby ich życie potoczyło się zupełnie inaczej. O sławę ociera się także jej dziewczyna, Cristina, której zaproponowano sesję zdjęciową w poczytnym magazynie, lecz która jednak odmówiła. Wszystko za sprawą niewystarczającej wiary w siebie, świadomości własnych mankamentów i niedociągnięć. Świadomości, którą stara się naprostować w grupie wsparcia Pozytywnych, prowadzonej przez chłopaka Claudii, Isaaca.
Grupy wsparcia, do której uczęszcza dużo kobiet z dzielnicy Lavapiés. Kobiet, które chcą zdobyć poczucie własnej wartości, nadszarpnięte przez partnerów, mężów i narzeczonych, przybyłych z najróżniejszych części Afryki i Ameryki Południowej, wyżywających się na swoich partnerkach za własne niepowodzenia w tym europejskim raju. Bo Lavapiés jest dzielnicą imigrantów. Ekwadorek i Kolumbijczyków, którzy przybyli do Hiszpanii wiedzeni wizją dobrej pracy, bo przecież mówią po hiszpańsku. Jednak hiszpański rynek pracy nie jest w stanie przyjąć nawet swoich własnych obywateli, imigrantom z Ameryki Południowej mogąc zaoferować jedynie słabo płatne i czasochłonne zajęcia. Lavapiés jest dzielnicą, do której trafiają imigranci z Afryki i krajów arabskich. Ci, którym udało się przepłynąć wielkie morze, chociaż po zaledwie części trasy brakło im pitnej wody. Ci, którzy zostawili w Afryce swoje rodziny, a przybyli do Europy, by tu zarobić dobre pieniądze, które będą mogli przesłać do rodzinnych krajów, gdzie krewni nadzorują budowę wielorodzinnego domu. Niektórym się to udaje, choć jak zauważają, dla Europejczyków są tylko Murzynami. Udaje się np. Susanie, nieco grubszej Gwinejce, która znalazła pracę w sklepie z odzieżą XXL, gdzie z początku straszyła nieprzywykłe do ciemnej skóry hiszpańskie oczy. Udało się, choć z dużo większym trudem, Senegalczykowi Ferbie, który ma własny sklep i ten przywilej, że stać go było na sprowadzenie do Europy żony i syna. Udało się Azizowi, który prowadzi herbaciarnię, lecz w sercu kotłuje mu się tęsknota za za rodziną, którą musiał zostawić w Maroku. Udaje się i kilku innym, dla których europejski raj otwiera się tylko na bardzo krótki czas, gdy zauważeni na ulicy, podczas prac budowlanych, wpadną w oko jakieś lokalnej artystce, która pragnie szybkiego, anonimowego romansu, a oni akurat doskonale nie mają pojęcia kim ona jest.
Wielu jednak się nie udaje. Lecz to nie o nich jest ta książka.
„Kosmofobia”, Lucíi Etxebarríi, to bardzo trudna do sklasyfikowania powieść. Łączy w sobie elementy wywiadu-rzeki, z powieścią fabularną; historie o ludziach prostych, z tymi o wielkim świecie mody, filmu i muzyki; ubóstwo w przepychem. Łączy ideę według której wszyscy ludzie są obywatelami świata, jednocześnie pokazując, że miejsce jednostki w tym świecie jest bardzo niewielkie i z góry określone, a wyjście z niego to pasmo ciężkie pracy, samozaparcia, szczęścia, a czasem i zbiegu okoliczności.
Autorka przedstawia w niej losy kilkudziesięciu mieszkańców Madrytu, a dokładniej jednej z jego dzielnic, przedstawiając ją jako miejsce, do którego nie zapuszczają się taksówkarze, w obawie o swoje życie. Losy Lavapiés i jej mieszkańców od samego początku książki rysują się w kolorowych, chociaż ciemnych, przytłumionych barwach. Pracujący po wiele godzin rodzice, osamotnione dzieci, których jedyną radością jest świetlica środowiskowa. Dorośli, którzy chcą zarobić jakiekolwiek pieniądze, by utrzymać się w Europie, a przy okazji móc odłożyć na przyszłość i wysłać część pieniędzy do swoich rodzin na innym kontynencie.
Lucía Etxebarría wchodzi w to środowisko. Nie ocenia, a relacjonuje życie poszczególnych osób, docierając od jednego mieszkańca do drugiego, tworząc skomplikowaną sieć powiązań, a wszystko po to, by pokazać co ich dzieli, a co łączy. Dzieli niestety wszystko, a szczególnie pochodzenie. Inny kraj czy inna warstwa społeczna sprawiają, że rozpoczęcie nowego życia jest bardzo utrudnione, a wielu przypadkach prawie niemożliwe. Hiszpański i zachodnioeuropejski kosmopolityzm okazuje się mieć bardzo rygorystyczne wymagania, które trzeba spełnić, by stać się prawdziwym „obywatelem świata”. Z przeprowadzonych przez autorkę rozmów, przedstawionych w sfabularyzowany sposób, wywnioskować można, że najprostszą drogą do sukcesu są znajomości. I te zawierane są w książce na wszystkie możliwe sposoby. Bo miłość jest tym, co łączy.
Miłość w „Kosmofobii” to problem i jego rozwiązanie. To element terapii. Bohaterowie książki łączą się w pary, tworzą krótkotrwałe związki, badają siebie nawzajem, odkrywają swoją seksualność, analizują wzorce miłości wyniesione z rodzinnych krajów i z dzieciństwa, eksperymentują i szukają tej drugiej osoby, która pozwoli im przetrwać w tym „gnieździe skorpionów”. I, jak to zwykle bywa, znów większy wybór mają ci, którzy są wyżej i lepiej usytuowani. Podczas, gdy zwyczajni ludzie żyją z jedną osobą, skarżąc się autorce na nią, żaląc się na jej lub jego zachowania, pełni świadomości, że w tym miejscu nawet zmiana partnera jest trudna do realizacji, inni, z twarzami błyszczącymi na okładkach magazynów, ubrani w ciuchy tak drogie, że ich sąsiedzi mogliby za nie opłacić półroczny czynsz, mają ogromną swobodę wyboru. Przelotne romanse, homo- i heteroseksualne miłości i rozwijanie kariery przez seks to ich domena. Jednak zauważyć można, że i oni są w głębi samotni i nieszczęśliwi.
Bo o tym właśnie jest ta książka. Ukazuje ogrom świata i uświadamia ludzi, jego uczestników, jak i czytelników powieści, jakie jest ich miejsce w nim. A za tym uświadomieniem idzie w parze najczęściej lęk. Lęk, który nazywa się „kosmofobia”.
Metryczka wydawnicza:
Tytuł: Kosmofobia
Tytuł oryginału: Cosmofobia
Autor: Lucía Etxebarría
Wydawnictwo: Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Rok wydania: 2009
Rok wydania oryginału: 2007
Liczba stron: 344
