„Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii”, Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak – ISLANDIA, CZ. 1

przez Kulturalny Nihilista

„Największym przyjacielem Islandczyków jest natura. Wiele daje, ale też ma wysokie wymagania. To esencja duszy mieszkańców tej wyspy. Helena mówi, używając swoistego paradoksu: „Islandzką naturą jest natura właśnie”. A życie na skrawku lodowatej, ale i gorącej wulkanicznej ziemi nieustannie rozbudza wyobraźnię. Gdyby zebrać najczęściej powtarzane obiegowe opinie i skojarzenia związane z Islandią i jej mieszkańcami, na czele znalazłyby się opowieści o istotach nadprzyrodzonych, zwykle dobrze poukrywanych, mniej lub bardziej złośliwych i zawsze w kolizji z planowaniem przestrzennym czy wytyczaniem dróg. Elfy. Na Islandii rzeczy, które w innych okolicznościach geograficznych nazwalibyśmy co najmniej dziwnymi, tutaj mają prawo bytu i świadczą o dość otwartym podejściu do otaczającej rzeczywistości. Przykłady można czerpać pełnymi garściami. Budowa tunelu w trudnym terenie, trzeba wysadzić górę, cały czas wypadki, psujące się maszyny. Wezwano więc księdza, burmistrza i kobietę, która potrafiła rozmawiać z elfami. Okazało się, że niewidzialni ludzie mieli tam swoje miejsce spotkań. Podobnie było z kościołem elfów, który został przeniesiony pod rezydencję prezydencką. Ale najpierw elfy musiały wyrazić zgodę. Brzmi to zabawnie i dziwnie, ale na Islandii elfy się szanuje. Zanim wysadzi się górę, należy najpierw ich o to zapytać, podobnie jak to robili dziadkowie i ojcowie obecnych mieszkańców”.

Islandia. Kraj stworzony z zastygłej lawy, porośniętej soczystą trawą i ciemnozielonym mchem, zimą kontrastującej ze śnieżną bielą ogromnych zasp. Kraj otoczony główną drogą, z odgałęzieniami i licznie drążonymi tunelami, by ułatwić mieszkańcom dostęp do odległych miast, miejscowości, wiosek i wsi. A także do stojących w osamotnieniu farm, opuszczonych zakładów, przetwórni ryb pamiętających czasy „wypraw śledziowych” i pierwszy wielki rozkwit gospodarki. Kraj, w którym znaleźć można wielkie lodowce z wartkimi rzekami, których wody napędzają powstałą niedawno hydroelektrownię, oraz wulkany, niszczące ludzki dobytek i tworzące nowe, nietrwałe wysepki u wybrzeży wyspy-matki. Kraj, w którym życie łączy się ze śmiercią, a realne z nadprzyrodzonym.

Tak jak w wysuniętym na północny-zachód, poszarpanym regionie Strandir, o którym mówi się, że jest magiczny. Historie i wzmianki o nim pojawiają się w starych tekstach, w tym w islandzkich sagach z XIII-wieku. To z tego regionu, z wioski Grjótá w dolinie Hörgárdalur, pochodzi biskup Guðmundur Arason, jeden z patronów kraju, znany z pokonania gnębiącego Strandir potwora o ciele kobiety i głowie foki. Region Fiordów Zachodnich znany jest także z najgłośniejszego w historii Islandii procesu o czary. W mieście Hólmavík znajduje się Muzeum Magii i Czarodziejstwa, przybliżające gościom historię okultyzmu, islandzkiej mitologii czy przedstawiające stare, nieco osobliwe eksponaty. Lecz przede wszystkim informujący właśnie o wyspiarskiej wersji polowania na czarownice, m.in. o spaleniu w Hólmavíku kilkunastu mężczyzn i kobiet czy o słynnym procesie z Kirkjuból, który miał miejsce w 1656 roku.

Lokalny proboszcz, od lat cierpiący na choroby żołądka, zaczął w tamtym czasie skarżyć się, że po jego gospodarstwie snują się demony, wysłane przez członków kościelnego chóru. Oskarżeni – ojciec i syn – przyznali się do działania na szkodę duchownego, ponadto ojciec wyznał, że posiada książkę z zaklęciami, a syn dopowiedział, że oprócz księdza zaszkodził klątwą także pewnej dziewczynie, która odrzuciła jego zaloty. Tak rozpoczęło się najsłynniejsze islandzkie polowanie.

Islandia swego czasu słynęła jednak także z polowań bardziej przyziemnych – z wypraw śledziowych. Historia maleńkiej wsi Djúpavík sięga 1917 roku, kiedy zaczęła się historia przetwórstwa rybnego w tym miejscu. Historia ta jednak szybko została przerwana, bo już po dwóch latach, by narodzić się na nowo po kolejnych piętnastu. W 1935 roku niewielka wioska posiadała już największy w Islandii i jeden z największych w Europie betonowy budynek, fabrykę przetwarzającą śledzie, których ogromne ławice nawiedzały region. Początkowe trudne lata zostały wkrótce wynagrodzone, a do oddalonej o 340 km od stolicy miejscowości zaczęli napływać Islandczycy z całej wyspy, skuszeni zarobkiem i wizją dostatniego, choć trudnego życia. Liczba mieszkańców szybko sięgnęła prawie 300, chociaż wielu z nich mieszkało w tragicznych warunkach. Kobiety miały specjalnie wydzielony dom, a ci z mężczyzn, którzy nie mieścili się w innych budynkach, przenoszeni byli do wyciągniętego na brzeg, wysłużonego statku Suðurland, w którym jednak panowało przeraźliwe zimno i wszechobecny smród. Djúpavík, złote serce Islandii, przestało oficjalnie bić w 1954 roku, gdy zamknięto dogorywającą fabrykę, próbującą przetwarzać inne ryby. Śledzie do tutejszych fiordów już nie wróciły, a razem z ich odpłynięciem zniknęli ludzie. Dziś miejscowość jest niemal wyludniona, a jedynymi przyciągającymi miejscami jest rozsypujący się szkielet statku i postindustrialna bryła martwej przetwórni.

Podczas, gdy jedne z fabryk w kraju upadały, doprowadzając do wyludnienia całych miast i obszarów i tworzenia się nowego krajobrazu – samotnych, rozpadających się farm, gospodarstw i domów, rozrzuconych tu i ówdzie na obrzeżach Islandii, wyspa czekała na drugie życie. To przyszło już w XXI wieku, doprowadzając na gospodarcze, choć bardzo kruche wyżyny. Jednym z symboli tych wyżyn jest kolos stojący na wschodzie.

W połowie lat 90. Islandia osiągnęła nadprodukcję prądu, którą trzeba było jakoś spożytkować. To dzięki niej niewielkim państwem zainteresowali się zagraniczni inwestorzy, w tym amerykańska firma Alcoa, będąca jednym z największych producentów aluminium na świecie. Szybko zdecydowano, że największa w Europie huta aluminium zbudowana zostanie w mieście Reyðarfjörður. Wraz z nią powstać miała w oddalonym o 70 km regionie Kárahnjúkar hydroelektrownia na polodowcowych rzekach Jökulsá á Dal i Jökulsá í Fljótsdal, wypływających z największego islandzkiego lodowca, Vatnajökull.

Huta, budowana w latach 2004-2007, stanęła ością w gardle okolicznym mieszkańcom. Wbrew obietnicom spółki, że pierwszeństwo pracy będą mieli miejscowi, a w drugiej kolejności inni Islandczycy, monument powstał rękami obcokrajowców, w tym w przeważającej części przez Polaków, którzy od kilkunastu są drugą najliczniejszą, po Islandczykach, grupą etniczną w kraju. Oprócz tego protestowano przeciwko degradacji środowiska, która nieodłącznie wiązała się z tak wielkim przedsięwzięciem. Największe kontrowersje wzbudzała jednak nie sama huta, w właśnie hydroelektrownia, na potrzeby której zamierzano zalać ogromne tereny, na których powstać miały zbiorniki. Szacowano, że napełnienie jednego z nich wodą z wartko płynących rzek potrzeba całego roku.

Całkowite ukończenie budowy i uruchomienie fabryki w 2012 roku zmieniło nieco podejście mieszkańców, a eksport aluminium przyczynił się do znacznego wzbogacenia całego kraju. Do czasu, gdyż nad Islandią szybko miały zawisnąć czarne chmury kryzysu, niczym pył ze znajdującego się na południu wulkanu Eyjafjallajökull, którego wybuch w 2010 roku sparaliżował na pewien czas ruch lotniczy na znacznym obszarze półkuli północnej.

Fascynujące historie z kraju lodu i ognia w książce „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” przybliżyli czytelnikom Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak. Ich podróż po kraju różni się jednak od standardowych wycieczek, jakie oferują biura podróży. Lenard i Mikołajczak skupili się przede wszystkim na historiach nieznanych w innych częściach Europy, a często i samej Islandii, szczególną czcią otaczając postrzępione, owiane złą sławą i mocno wyludnione północno-zachodnie wybrzeże kraju. Z podróży tej wyciągają historię o wzgórzach, nazywanych „pośladkami trolla” i o niewidzialnych dla człowieka elfach, które starsi mieszkańcy wyspy darzą szacunkiem, a wszyscy, bez wyjątku, liczą się z ich zdaniem i pytają o pozwolenie nawet wówczas, gdy ciężki sprzęt ma zacząć drążenie kolejnego tunelu przez środek góry, by skrócić i ułatwić drogę i lepiej skomunikować ze sobą odległe regiony.

Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak zaglądają do opuszczonych chat i fabryk, oglądają miejsca, które kilkadziesiąt lat temu były pełne życia i pachniały drewnem dryftowym z Syberii, bo tylko takie materiały były dostępne na bezleśnym pustkowiu z nielicznymi, skarlałymi drzewami. Objeżdżają kraj niemal dookoła, rozmawiając z ludźmi i odpowiadając na pytanie: Jak właściwie żyje się w takim miejscu?

Chociaż „Szepty kamieni” są literaturą faktu, bez wątpienia fascynującą, to jednak brakuje im reporterskiego zacięcia. Z pewnością wynika to stąd, że zamieszczone w książce teksty pierwotnie były (lub miały się znaleźć) na blogu autorów, IceStory, jednak okazało się, jak sami przyznają, że rzeczy do opisania jest znacznie więcej, stąd też narodziła się ta lekka, niezobowiązująca, lecz odpowiednia na pierwszą przygodę z Islandią, książka podróżnicza. Ogromnym atutem „Szeptów kamieni” są zdjęcia, zarówno autorskie, jak i otrzymane od kogoś, współczesne i archiwalne. Dzięki nim można na bieżąco zweryfikować podczas lektury swoje wyobrażenie na temat tego odległego i w pewien sposób egzotycznego kraju. Kraju, który z jednej strony przyciąga tysiące turystów rocznie, a z drugiej skrywa przeraźliwie smutną duszę i schowane w mroku serce. Kraju, który kojarzy się z przytoczoną przez autorów ponadstuletnią kołysanką „Sofðu unga ástin mín”:

„Það er margt sem myrkrið veit,
minn er hugur þungur.
Oft ég svarta sandinn leit
svíða grænan engireit.
Í jöklinum hljóða dauðadjúpar sprungur”.

„Ciemność, ona sporo wie
– myśli mam ponure.
Nieraz widziałam, jak piaski czarne
wchłaniają trawy zielone.
A w lodowcu szczeliny grzmią śmiertelne”.

Metryczka wydawnicza:

Tytuł: Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii
Autor: Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 230

0 komentarz
2

Podobne posty

Zostaw komentarz